Egzamin na prawo jazdy budzi wiele kontrowersji, dzisiaj chciałbym Wam przedstawić moją historię. Usiądźcie wygodnie w swoich fotelach 🙂
Zdawałem egzamin na prawo jazdy parę lat temu i od tego czasu jeżdżę całkiem sporo i nie uczestniczyłem na szczęście w żadnych niebezpiecznych sytuacjach na drodze. Egzamin zdałem za piątym razem i przez jakiś czas miałem żal i pretensje o kontrowersyjne z mojej perspektywy decyzje egzaminatorów.
Pierwszy raz był jak dla mnie najciekawszy oraz budził największe emocje. Zdecydowałem się przechodzić egzamin pod okiem mojego instruktora. Wcześniej nie wiedziałem nawet, że jest taka możliwość i nie słyszałem żeby znajomi tak zdawali, ale gdy instruktor poinformował mnie o takiej opcji, to zdecydowałem się skorzystać z jego obecności. Uznałem, że tak będzie dla mnie bezpieczniej, bo jeżeli egzaminator chciałby mnie uwalić na siłę, to mój instruktor będzie mnie bronić, dzięki czemu będę mieć gwarancję sprawiedliwie przeprowadzonego egzaminu. A więc jak to wyszło w praktyce?
Na drugiej ulicy od WORD-u okazało się, że nie znam do końca zasad ruchu drogowego. Jechałem bardzo szeroką ulicą, gdzie był mały ruch, bo w okolicy były tylko jakieś magazyny czy hurtownie. Ulica była ośnieżona i w sumie nie wiedziałem czy są tam jakieś pasy, czy jest jeden szeroki pas dla każdej ze stron. Uznając, że jadę na jednym wielkim pasie jechałem środkiem drogi i przejechałem przez skrzyżowanie. Następnie egzaminator kazał mi zawrócić i pokonać jeszcze raz tą samą trasę. W tym czasie instruktor, który siedział za mną zaczął mnie pukać w lewy bark. Wiedziałem, że coś robię nie tak, ale nie wiedziałem co. Na dodatek egzaminator zobaczył, że mój instruktor coś kombinuje i zaczął straszyć, że obleję egzamin jeżeli nie przestanie mi pomagać. Nie dość, że pierwszy egzamin sam z siebie był stresujący, to jeszcze powstał konflikt między pozostałymi pasażerami samochodu egzaminującego. Konflikt, który mógł mi tylko zaszkodzić. Sugerując się pukaniem w lewy bark, zjechałem do lewej krawędzi mojego pasa i tak przejechałem aż za skrzyżowanie. Wtedy egzaminator kazał mi zjechać na bok drogi i ogłosił, że nie zdałem egzaminu. Zszokowany dopytywałem dlaczego. Okazało się, że powinienem jechać przy prawej krawędzi pasa. Od razu przypominały mi się jazdy z instruktorem, który zawsze powtarzał „Jak Ty jedziesz? Na łące jesteś?”. Niestety nie przypominałem sobie, żeby powtarzał bym jechał przy prawej krawędzi drogi. Możliwe, jak to często się zdarza w stresujących sytuacjach, że zapomina się podstaw. Niestety często to nie jest wytłumaczenie. Bo z jakiej racji egzaminator będzie wiedział, że nie będę się zawsze stresował i jeździł jak pokraka?
W każdym razie, okazało się, że mój błąd był kwalifikowany jako mały błąd, których należy uzbierać łącznie dwa, żeby egzamin zakończył się wynikiem negatywnym. Ale z racji tego, że jechałem dwa razy tą samą trasą i popełniłem dwa razy ten sam błąd, to mogłem się pożegnać z uzyskaniem upragnionego prawo jazdy po pierwszym egzaminie. Jednakże nie był to poważny błąd, dlatego mogłem kontynuować dalszy egzamin. Uznając, że nie mam nic do stracenia i przyda mi się trochę doświadczenia podjąłem się dokończenia egzaminu normalnie, z małym zastrzeżeniem, że znam już jego wynik. Okazało się, że jeżdżę całkiem dobrze, w szczególności w sytuacji gdy nie musiałem już się przejmować tym, czy uda mi się zdać. Przejechałem całą trasę, którą miał dla mnie zaplanowaną egzaminator, wróciłem do ośrodka ruchu drogowego i usłyszałem, że zdałbym, gdyby nie ten błąd z początku egzaminu. Mimo negatywnego wyniku, dodało mi to otuchy i nie byłem aż tak zrozpaczony. Jednakże miałem pretensje do świata, warunków pogodowych (ośnieżona droga i niewidoczne pasy), do egzaminatora za to że kazał mi powtarzać dwa razy tą samą trasę zamiast kazać mi jechać dalej, dzięki czemu mógłbym zdać egzamin z jednym małym błędem oraz do instruktora, którego „pomoc” zrozumiałem opacznie. Dopytując go po egzaminie, czemu pukał mnie w lewe ramię, skoro miałem dojechać do prawej krawędzi, odpowiedział, że chciał mi w ten sposób zasygnalizować, że robię coś nie tak, ale nie mógł mnie klepnąć w prawe ramię, bo egzaminator by to zauważył. Okazało się, że i tak zauważył, ale przynajmniej nie oblał mnie za tą sytuację.
Dwie kolejne próby skończyły się na użyciu przez egzaminatorów pedału hamulca. Oznaczało to natychmiastowe przerwanie egzaminu i odwiezienie przez egzaminatora z powrotem do ośrodka, czyli największa hańba jaka może spotkać egzaminowanego. Przy obu podejściach sytuacja była podobna – egzaminatorzy użyli hamulca przy mojej próbie wjazdu na rondo. Uznałem, że mimo samochodów znajdujących się na rondzie, uda mi się dołączyć do ruchu kołowego bez wymuszenia pierwszeństwa. Do teraz zastanawiam się, czy faktycznie wymusiłbym pierwszeństwo podczas wjeżdżania na rondo, czy zbyt nadgorliwy egzaminator nacisnął hamulec, bo nie był pewien czy zdążę, a wolał dmuchać na zimno. A może wiedział, że raczej zdążę, ale szukał pretekstu do uwalenia kolejnego pretendenta do prawo jazdy. Tego się już nigdy nie dowiem. Ale czy mam prawo kwestionować doświadczenie egzaminatora, który jest o wiele bardziej doświadczony w prowadzeniu samochodu niż ja i zdał wszelkie niezbędne egzaminy, które były wymagane by pełnić powierzoną mu funkcję?
Czwarta próba była jak dla mnie najgorsza. Tak jak na wszystkich poprzednich nie miałem żadnego problemu z placem i zawsze wyjeżdżałem na miasto, to niestety tym razem sytuacja wyglądała inaczej. Była zima, samochód strasznie zaparował od środka i nic prawie nie widziałem. Włączyłem wszelkie możliwe nawiewy, ale to nie do końca skutkowało. Egzaminator mnie poganiał, dlatego postanowiłem spróbować wykonać manewr na łuku przy ograniczonej widoczności. Robiłem ten manewr dziesiątki razy, więc pomyślałem, że mógłbym go nawet robić w ciemno, a tutaj przynajmniej coś widziałem. Niestety przeliczyłem się i przy wycofywaniu zahaczyłem o słupek. Miałem pretensję do okoliczności atmosferycznych, do egzaminatora, że nie pomógł mi w technicznych problemach, oraz do instruktora, który miał inny samochód niż ten, na którym zdawałem, zatem nie wiedziałem do końca czy wszystko dobrze ustawiam.
Za piątym razem udało mi się zdać bez większych problemów. Egzaminator był sympatyczny, a wszystko poszło z górki.
Podsumowując, widziałem w moich porażkach dużo winy egzaminatorów, a nawet okoliczności pogodowych, które jak na złość uznały, że muszą mi pokrzyżować moje plany zdania egzaminu na prawo jazdy. Ale czy tak naprawdę egzaminatorzy chcieli mi zrobić na złość? Możliwe, że część z nich chciała polepszyć sytuację ekonomiczną ośrodka, w którym pracują, ale czy nie jest bardziej prawdopodobne, że chcieli wyrobić we mnie poprawne nawyki jazdy? Czyż nie chcieli się upewnić, że w sytuacjach stresowych, których na drodze często nie brakuje też będę pamiętał zasady ruchu drogowego i będę jeździł bezpiecznie, by nie spowodować wypadku? Całkiem też możliwe, że musieli się upewnić, że poradzę sobie sam w każdych warunkach pogodowych i nie będę panikował, kiedy będę musiał chwilę odczekać, aż samochód mi odparuje. i zdecyduję się na jazdę tylko wtedy, kiedy będę pewny widoczności, która zapewni mi bezpieczne manewry. Nie wykluczone także, że wjeżdżając na ronda bez wystarczającego doświadczenia źle oceniłem sytuację i wymusiłbym pierwszeństwo, co mogło doprowadzić nawet do wypadku. Nigdy się nie dowiem, czy egzaminatorzy mieli w 100% rację, lecz wydaje mi się, że często kursanci zwalają całą winę na egzaminatorów i na złe okoliczności, a rzadko patrzą na to, czy to oni są tak na prawdę gotowi na wyjechanie samodzielnie na drogę. Widzą tylko wrednego egzaminatora, który lubi gnębić ludzi, ale nie pomyślą o tym, że te nasze niedoskonałości w jeździe mogą oznaczać ewentualne wypadki, a nawet śmierć osób na drodze, za które byłby odpowiedzialny właśnie ten wredny egzaminator. Oczywiście zdarzają się też przypadki nadużyć ze strony egzaminatorów, ale czasem warto mieć trochę pokory i najpierw spojrzeć na siebie, zanim zaczniemy wytykać winę wszędzie dookoła.